jest pisanie o Schuylerze (Skajler się mówi, podsuwa mój ulubiony żyjący polski poeta, który do powieści Schuylera popełnił posłowie totalnie koszmarne, odbierające wiarę w ludzkość, a przynajmniej w Andrzeja Sosnowskiego), że Schuyler jest poetą banału, bo takie banały piszą o nim wszyscy, nawet ci, co go nie czytali i Wikipedia. Banalne jest pisanie o Schuylerze, że mistrzowsko nasłuchiwał i przetwarzał zasłyszane, bo tak się pisze właściwie o każdym, kto potrafi poprowadzić w tekście przekonujący dialog, a jednak Schuyler to nie Chandler i nie Masłowska i zupełnie inaczej do zabawy z zasłyszanym podchodzi. Banalne w końcu jest też jaranie się martwym od dwudziestu lat autorem, na podstawie tłumaczeń kilku wierszy, fragmentów jednej powieści i całej powieści kolejnej, ale nic nie poradzę, że tak banalnie mnie ten Schuyler zachwycił, jak dawno nic i że jakby żył, to wysłałbym mu kwiaty, bo z tekstów wiem, że lubił.
Czytam w tym roku mnóstwo złego, głównie za pieniądze, ale to żadne usprawiedliwienie. Trawię książki, w których bohaterowie są martwi od pierwszej do ostatniej strony, a stron te książki mają przeważnie fchuj dużo, co też nie pomaga, wypełnionych zwykle jakimiś koszmarnymi protezami fabuł, rozmów, opisów psychologicznych oraz kompletnie niepotrzebnego pierdolenia o niczym, byle tylko licznik znaków leciał i wyglądało na solidne tomiszcze, zdolne przekonać wydawcę. Nie nastraja mnie to pozytywnie do literatury w ogóle, do jej przyszłości już wcale, doprowadza do sytuacji, że powoli boję się samodzielnie sięgnąć po jakąś książkę, bo znowu jakiś egotyk zasypie mnie milionem słów o niczym, w dodatku koślawych stylistycznie i gramatycznie, nie chcę tego od nowa przechodzić, zwłaszcza w czasie wolnym od pracy.
I nagle trafia się taki Schuyler, narzuca się najpierw zachwycającą okładką
i błyskawicznie, od pierwszego dialogu wszystko wraca do normy, książki mogą być przepiękne, a czytanie dawać tyle radości, co zawsze. Wystarcza pierwszych dziesięć stron, by rozpoznać w Co na kolację? absolutnego mistrza, który panuje nad każdym aspektem tego, co chce napisać, żelazną dyscyplinę w konstruowaniu stuprocentowo wiarygodnego świata z klisz i banałów, człowieka, który precyzyjnie wie, kiedy, jak i czym chce rozbawić lub wzruszyć czytelnika i nie pozwala sobie na to, by luźnym dowcipem czy idiotycznym grepsem zaburzyć pieczołowicie konstruowany nastrój poszczególnych scen, jest w stanie wyczekać cały rozdział, by na finał rzucić jakąś morderczą pointę, która roznosi ten banalny światek w drobny mak.
Bohaterowie Co na kolację? to banał w formie czystej – kilka rodzin z bezczasowych amerykańskich przedmieść (wyobrażam sobie apogeum lat 50-tych, ale równie dobrze mogą to być wczesne sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, a po uzupełnieniu scenografii o parę dodatków, właściwie każda inna epoka), pogrążonych w bezpiecznej, sytej codzienności, na którą składa się nuda, praca, alkoholizm i życie towarzyskie, wypełnione banalnymi rozmowami oraz grą w remika. Alkoholizm w pewnym momencie staje się problemem dla jednej z głównych bohaterek, więc kobieta trafia na eksperymentalną terapię do szpitala.
I w tym momencie nagle z banalnej opowieści o mdłych ludziach, robi się drugi Lot nad Kukułczym Gniazdem, tyle, że lepszy. W odróżnieniu od Kesey’a Schuyler nie szuka w tej sytuacji żadnej dramy, on ma tę świadomość, że banalni ludzie w nadzwyczajnej sytuacji nadal będą banalnie się przystosowywać, nie pozwalając by jakaś zewnętrzna siła skopała ich z utartych ścieżek. Z uprzejmymi uśmiechami przyjmą każdą, nawet najbardziej dziwaczną terapię (a szpital ma w ofercie właściwie wszystko, od paciania farbami po płótnie po elektrowstrząsy i terapie rodzinne) i na każdym kroku będą powtarzali, że im się poprawiło, bo właściwie tylko tego się od nich oczekuje. W tym szpitalu nie potrzeba siostry Ratched, uprzejme rozmowy miłych ludzi wykonujących proste manualne zajęcia, są wystarczającym narzędziem do tego, by z głów bohaterów zniknęła jakakolwiek myśl o buncie, a wszelakie skargi i zażalenia traktowane są przez pozostałych pacjentów i personel, jak fochy rozkapryszonego dziecka, które nie pozwala sobie pomóc.
Wszystko to opowiedziane głownie dialogami, wziętymi wprost z soap opery. Żaden z bohaterów Schuylera nie dorabia się indywidualnego języka, każdy z nich wypowiada jedynie banały i komunały, odpowiednie dla kogoś o danej pozycji społecznej. Katatoniczna półhipiska będzie więc mówiła o odlotach i zjazdach, depresyjny przedsiębiorcy i despotyczni ojcowie rodzin będą jedynie warczeć onelinerami, podkreślającymi spoczywającą na nich odpowiedzialność, żeby świat działał tak jak powinien, perfekcyjne panie domu, zmagające się z bogatym zestawem uzależnień i fobii, ani na sekundę nie wyjdą poza rozmówki o kolorach, kwiatach i wychowywaniu dzieci, tylko czasem się którejś wymsknie, że najchętniej by ze sobą skończyła, lub, że siedzi w tym szpitalu tylko dlatego, że nienawidzi jej mąż. (A wszystko to pięknie i z przytupem przetransponowane na współczesną masspolszczynę przez Michała Szustera).
W tym czasie, równolegle, w miasteczku opuszczonym przez poddaną terapii bohaterkę, rozkręca się banalny, podmiejski romans jej męża z atrakcyjną wdową. Banalnie komentowany przez pozostałe na miejscu przyjaciółki zdradzanej żony i banalnie kulminujący w jednym z najpiękniejszych erotycznych fragmentów współczesnej amerykańskiej prozy:
Co nam jeszcze zostaje?
Oczywiście banalny happy end.
Banalnie mówiąc, spotkanie z Schuylerem jest jak prysznic, jak wejście w krystalicznie czysty strumień prozy, który zmywa wszelką niechęć i porywa za sobą właściwie w ułamku sekundy. Każde słowo jest na swoim miejscu, każda scena działa jak powinna, wszystkie kropki i przecinki są w tych miejscach, gdzie dają najlepszy efekt, każdy banał jest banałem, który wypowiedziałeś choć raz w życiu. Totalny ładunek pociechy w książce, której głównym morałem jest to, że wszyscy jesteśmy banalni, wkurwiający i mamy własne banalne schizy. Mistrz.
/A jeśli nie macie jeszcze dość mojego pierdolenia, to banalnie podlinkuję nową Notkę Premium©, skomentowaną niebanalnie przez utalentowanego graficznie kolegę
Ten na ostatnim zdjęciu to Stanisław Mąderek?
odpowiedź na to pytanie wymaga, bym sprawdził kto to Mąderek, nie zamierzam, na pewno nie chciałes powiedzieć nic miłego:)
http://www.youtube.com/watch?v=Wp7IMOKjQrI
Ta książka jest doskonała. Napisałbym coś jeszcze ale po co się powtarzać. Swoją drogą cała ta seria zapowiada się ciekawie. Ten „Orkan na Jamajce” znasz?
„seria zapowiada się”
Hm, seria ma już z 15 pozycji wydanych (absurdalnie różnorodnych), a dopiero „zapowiada się”? („Orkan na Jamajce”, świetna książka z… 1929 roku, w serii obok Schuylera także Balzac, co za dziwaczne przedsięwzięcie.)
„koszmarne posłowie… odbierające wiarę w ludzkość / Andrzeja Sosnowskiego”
Jest poniekąd branżowe, głos z wnętrza kosmopolitycznej sitwy „wielkich poetów”, to ta elitarystyczna atmosfera sprawia, że ma się ochotę kopnąć to posłowie w dupę (wstępa kopnęlibyśmy w jaja).
No nie, jest chaotycznym bełkotem, tym bardziej denerwującym, że a: Sosnowski umie przejrzyście, b: skoro to pierwszy Schuyler z mini szansą dotarcia trochę bardziej masowego, to posłowie, które go nie wprowadza, jest zmarnowanym miejscem. Klikam sobie potem po internetach, trafiam na Boenischa i co? Pisze dokładnie to samo co Sosnowski, tyle, że bez maniery i dużo ciekawiej:
http://www.dwutygodnik.com/artykul/3674-schuyleryzm.html
nie żebym się rozglądał, ale to pierwsze, co widzę z tej serii
@Julo
Nie znam, ale mam gdzieś zakodowane, że powinienem.
Powinieneś (i będzie drugie w tej serii).
@nameste
Oj. Maj bad. Byłem przekonany, że „Orkan..” jest dopiero drugą pozycją (hmm spojrzałem i nawet w „Co na kolację?” jest wypisanych z 10 pozycji). W każdym razie dzięki za opinię.
No tak. „Nowy kanon”
Jest fajny numer Literatury na świecie z Shuylerem i Audenem. Polecam.