Jeśli ktoś ma problemy ze snem, niech czyta Hiromi Kawakami. Nie uśnie na pewno. W minioną sobotę przetestowałem ów sposób na sobie, więc wiem. Właściwie była to już niedziela, gdy zorientowałem się, że rozluźniające zmulenie jeszcze długo nie nadejdzie. Tydzień orki w głowie i nogach, drink w krwioobiegu, 01:30 na zegarze, a tu – nic. Nic i nic. Na próżno defasonowałem kołderkę, obciągałem piżamkę w mandarynki i rachowałem owieczki. Hypnos balował gdzieś na mieście z laskami. Mówię wtedy do siebie: zapal lampkę, weź książeczkę. Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Przyhołubiłem „Nadepnęłam na węża”. Sam nie wiem dlaczego akurat tę. Przeczuwam, że powodem była wyjątkowej urody okładka – zimna, oszczędna, prosektoryjna. Wyglądająca jak płat dopiero co wyfiletowanej ryby. Liczyłem na to, że jednostajny rytm narracji zamknie mi powieki i wyłączy wtyczkę. Stało się jednak inaczej. O wpół do piątej rano w pobliskim lesie ptaki urządzają zazwyczaj polifoniczną orgię. Kolejny raz się o tym przekonałem.
„Nadepnęłam na węża” Hiromi Kawakami składa się z trzech rozbudowanych nowel, z czego ostatnia to rozbudowany poemat o nocy. Mnie najbardziej ujęły dwa pierwsze kawałki – tytułowy i „Znikają”. „Znikają” to okrutna wyrafinowana baśń o funkcjonowaniu pomiędzy widzialnym i nie, o miłości, o antagonizmie braci, o kłopotach lokalowych japońskich rodzin. „Nadepnęłam na węża” sprawia z kolei wrażenie jakby była wspólnym dziełem Justyny Bargielskiej i Sylwii Siedleckiej. Jakby powstała w rezultacie ich twórczego sojuszu – Sylwia napisała strony nieparzyste, a Justyna parzyste i wymyśliła tytuł. Przez co dostajemy idealne połączenie oniryczności i realnego, zapadającą w pamięć, niezwykłą i obezwładniająco smutną opowieść o wężu zamieniającym się w starszą kobietę, o starszej kobiecie wchodzącej w gadzią skórę, by wkupić się w sympatię Hinoko Sanady, ekspedientki w sklepiku z buddyjskimi różańcami Kanakanado.
Świat Kawakami to świat trzypiętrowych piosenkarek, hodowanych w tubach lisków, które miło pachną, grzybów rosnących na ciele dziewczyny, elokwentnych zwierząt i milczących ludzi. To kraina absurdu, surrealizmu, orientalnej melancholii i metamorfozy, będącej tej krainy prymarną zasadą. W ogóle – jak można nie pokochać kogoś, kto tak zaczyna:
„Płaczę, zgarniając kawałki dziewczyny, która się rozpadła, lecz mój płacz nie pomaga, postanawiam więc zanieść je do szefa”.
albo:
„W chwili gdyśmy się zderzyli, z kieszeni mężczyzny wypadło kilka kretów”.
Kawakami jest jedyna w swoim rodzaju
Jasne, że przy Kawakami spac się nie da, bo czytanie jej jest samo w sobie jak sen, jest czynnoscia idealnie dla snu zastepczą. Jak smakowal wąż to moge jeszcze polecic Fruwajaca dusze Tawady. A sama ugniatam radosnie poduszke na mysl o podparciu nią plecow przy czytaniu Manazuru.
@ peek-a-boo
Wezmę się i za „Fruwającą duszę”, i za „Manazuru”. Mam tylko nadzieje, że w „Manazaru” ostała się przy poetyce i tematach z „Nadepnęłam na węża” czy „Znikają”, a nie popłynęła w rejony „Zapisków z pewnej niezwykłej nocy”. Bo „Zapiski…” to za gruby halun, jak dla mnie.
Przeczytałam Manazuru i tutaj, tak na szybko oraz seksistowsko, powiem tylko jedno: to nie jest ksiazka dla faceta ;).
@ peek-a-boo
Karakter powinien zatem dac każdemy facetowi 30% zniżki przy zakupie.