Lato. Latem spacerujemy z M. po obrzeżach, dziurach i tyłach Łodzi i obfotografowujemy entropię i kamp. Upadłe fabryczki, wille w różu, szemrane zagajniki, akweny, w których nie ma już życia, nawiedzone szroty, zgęstki reklam w szczerym polu, mała gastronomia na przelotówkach w rok po plajcie, katolickie świątynie utrzymane w estetyce Alberta Speera, głównie takie obiekty, Las Vegas, w którym dekady temu wyłączono prąd. Tym razem – miejscówka z tych mocniejszych: sierociniec Rumkowskiego. To przed wojną, w jej trakcie – ośrodek Lebensbornu, wylęgarnia prawilnych, płowowłosych Aryjczyków. Lecz dzisiaj to wyłącznie ruiny pośród chwastów do pasa. Trudno. Że jednak osiągnięcie tego punktu kosztowało nas sporo wysiłku i drogi w piachu, postanowiliśmy odpocząć nad jednym z pobliskich stawów. Ulica Krajowa, koniec Liściastej, bardziej wieś niż miasto. Zaszliśmy, rozbiliśmy piknik. Miło – ważki, kaczki, rekreacja, parę osób. Słońce chlusta napalmem. W oddali muczy autentyczna krowa. Lato.
Latem łatwiej napotkać ludzi nietypowych. Więc zajeżdża czerwona renówka, z której wysiada jeden typ, a trzech – nie wysiada. Ten, co wysiadł, słyszy od kierowcy:
– Sprawdź, czy nie ma tu komarów.
Po sekundzie następuje profesjonalne, entomologiczne doprecyzowanie:
– Tych kurwów.
Okazuje się, że nie ma. W rezultacie po renówce zjawia się audi, srebrne, a wraz z nim mężczyzna, kobiece trio i dziecko. Oraz piesek, hybryda amstaffa z Nikołajem Wałujewem, łeb jak wiadro, wzrok katatonika. Ładne imię: Dolar.
– Na Dolara to uważajcie. Lubi ujebać obcego.
Szczęściem Dolar zwęszył tłustsze łydki i aorty gdzieś w okolicy i po chwili przepadł w bujnych trawach. Najwyraźniej jednak towarzystwo, jakie tutaj zastali, wyglądało im na skwaszone, bo od razu zapuścili huczną nutę. Klasyczna kwadrofonia – roztwarte wszystkie 4 drzwi w audi i rosnący półful. Repertuar? Trochę golden hits, trochę uroczystość zaślubin Grzegorza i Dagmary. Kosmopolityczne disco, rap z mejstrimu, radykalna muzyka środka. Idealny podkład do udanego łykendowania i aperitifu. Sześciopak „Tyskiego” pękł w 5 minut, dwa kolejne – w kwadrans.
– Specjalnie takie słabe robią. Byś ich kupował więcej.
Albowiem rytm polskiego, kapitalistycznego tygodnia – 5 + 1 + 1 (pięć dni roboty, dzień najebki i sportu w hd, dzień rodziny) – powoduje, iż wszelki kontakt z kulturą relaksu dziać się musi w przyspieszonym tempie. x 2, x 4. Po piwie nadchodzi zatem czas posiłku. Poprzedzony grupową kąpielą. Woda o przejrzystości ołowiu, pławiący się karton Tymbarku, boja-butelka i zakrzepła miejscami rzęsa nie zniechęcą tych, którzy łakną wrażeń i ochłody, nie zniechęcą, nie.
– A ty co? Wąski Damian jesteś? Nie kąpiesz się z nami?
Prawdziwe ciała inkrustowane syntetycznymi ozdobami, srebrem, złotem, tatuażami, metalem i źle dobranym mahoniem z solarki. To ostatnie – to one. Kruczoczarna, blond, blond. Żadna patologia, obywatele: stałe zatrudnienie, czterdziestotrzycalak w salonie, urlop we Władku, siłka (niezobowiązująco), kilka zdrowych uprzedzeń, poszanowanie matki oraz godła. Wszystko jak się należy i po naszemu. Może to dzięki temu stworzyli zgraną paczkę? Acz hierarchia wewnątrz niej i filiacje już nie były tak oczywiste. Małżeństwo z dzieckiem. A reszta? Rubaszni bracia z partnerkami, zżyte kuzynostwo, znajomi z tej samej branży? Bo ich stosunki charakteryzowała mieszanina poufałości i respektu, ostentacyjnego upokarzania, darcia łacha i zarazem ochrony przed niebezpieczeństwami. Rozebranej do kostiumu Ance można powiedzieć na głos, że jeszcze wygląda zdrowo. Lecz obcym, którzy pragną ów fenomen monitorować, daje się jasno do zrozumienia, że takiej usługi nie ma w oferowanym im pakiecie:
– Widzisz tu coś dla siebie?
Pomimo licznych gadżetów elektronicznych i jawnej swobody językowo-obyczajowej, obowiązywał u nich patriarchalny podział ról i kwestii. Oni – gardłowanie i lenistwo, one – wychowywanie potomstwa, strawa, piecza nad rotacją kosmosu. Zatem gdy miłe panie kładły na rozprażonej kratce grilla kolejne porcje mięsa, dzieliły chleb i Hellenę, rozkładały na trawie puchate ręczniki, koce i jednorazową zastawę z tektury, faceci łykali alkohol i oddawali się pozorowanym walkom: jowialne nelsony, zaniechane w pół obrotówki. Między promilem a dwoma pojawiły się także i żarty ze strefy VIP.
– Monika, gdzie twoja szklankę? Nigdzie nie ma.
– Pewnie usiadła i wsysła.
Jak i komentarze przez kom na temat sytuacji bieżącej.
– Tunezja jest tutaj, kurwa. Było jechać z nami. Tak siedzisz, łosiu, z teściami i oglądasz te zgony.
I wydarzeń globalnych:
– Chalidow dobry skurwiel. Lewego pewnie Bayern weźmie. Wiecie, że ta seniorita Mariusza jest w ciąży? Nie z Mariuszem! Może niech zdąży i chociaż uszy swoje dzieciakowi dorobi.
Odeszliśmy po godzinie, półtorej tego widowiska. Lecz była pewna sprawa, która nie dawała mi – i nie daje nadal – spokoju. Bo obok tego grilla, na którym skwierczała karkówka i kiełbasa, na którym w jadalny heban obracała się kaszanka, był i drugi grill. Też ich. Ale z kolei na tym niczego nie przyrządzano. Nic, kompletnie. Sama misa z płonącym węglem, zraszana regularnie sikiem płynnej podpałki. Płomień szedł z niej centralnie na metr. Trwało to, odkąd zaczęli tu biesiadować. Znicz, latarnia, symbol? Ale jak, po co, w skwarne południe? Rzuciłem pożegnalne spojrzenie: leżeli pokotem wokół ognia, półnadzy, gaworzący, spojeni, dopełniający rytu. Zaratusztrianie ziemi łódzkiej, piromani na odwyku, którzy zbierają się latem.
Lato.