Nowa Zadie Smith. Ale, niestety, znowu nie jest to powieść. Żałuję, bo już od kilku lat czekam na tę szczęsną chwilę, kiedy pani autorka na powrót się ogarnie i zaserwuje rzecz na poziomie swego olśniewającego debiutu. „Białe zęby” to było coś. Nie tylko wnikliwe studium napięć i patologii nowoczesności, nie tylko sprawnie zaaranżowana saga rodzinna z mnóstwem bohaterów i akcją skacząca z kontynentu na kontynent, ale przede wszystkim znakomita książka do czytania, suta, wciągająca, komiczna, z mistrzowskimi partiami, w których Smith jednym zdaniem oddawała różnice w mentalności ludzi pochodzących z odmiennych środowisk, czasów, kultur. Potem był „Łowca autografów” – najsłabsza pozycja w jej dorobku. I – „O pięknie”. Wobec której pozostaję sceptyczny. Z racji zastosowanego w nim niewolniczego re-writingu i drażniącego zagęszczenia uproszczonych tez, za pomocą których usiłuje się przekonać czytelnika, że prawdziwą sztuką są spontaniczne hip-hopowe nawijki ziomali z ulicy i naiwne obrazy babci z Karaibów, a uniwersytety i biblioteki to wylęgarnie przemocy symbolicznej. Będącej, rzecz jasna, ulubionym orężem niestałych w uczuciach i przekonaniach facetów.
Następnie Zadie Smith wzięła rozbrat z beletrystyką i objawiła się w innych wcieleniach – jako wykładowczyni literatury, kompilatorka i redaktorka antologii opowiadań, działaczka społeczna. Teraz natomiast możemy się przekonać jak wypada w roli eseistki.
„Jak zmieniałam zdanie” to zbiór siedemnastu esejów – esejów „okolicznościowych”, jak we wstępie dodaje autorka. Czyni to uzupełnienie, chcąc poinformować czytelnika skąd płynęły do niej bodźce i inspiracje. Większość tych tekstów powstała bowiem na zamówienie „konkretnych osób i na konkretne okazje”.
Znajdziecie tutaj sporo dobrego. Przede wszystkim – Zadie Smith jako czytelniczka. Na pierwszą część tomu składają się rozbudowane recenzje i wykłady traktujące o jej literackich fascynacjach. Zora Hurston, Foster, George Eliot, Nabokov, Barthes i Franz Kafka. Wnikliwe, sugestywne kawałki, będące świadectwem wieloletniego obcowania z ich twórczością, czytania z ołówkiem w dłoni i z otwartą głową. Czego nauczyła się od Nabokova. Zadie Smith to kujonka, która zawsze starannie odrabia lekcje mistrza. W ślad za nim widzi w tekście nie efekt frenetycznego natchnienia, ale żmudnej pracy – rzetelnej roboty, której podstawowym zadaniem nie jest organizowanie sensacyjnych zagwozdek i wstrząsanie uczuciami naiwnych lektorów, ale zbudowanie solidnej wielopoziomowej konstrukcji, do której dopiero po wykończeniu ostatnich detali i zainstalowaniu pułapek, wykreśleniu krętych korytarzy i wzniesieniu ponadprogramowych fałszywych kondygnacji można wpuścić postacie. Smith przejmuje jego wytyczne i konstruuje z nich własny kodeks obchodzenia się z literaturą: wielokrotna lektura, badanie społecznego i historycznego tła utworu, śledzenie i wyławianie motywów przewodnich, wątków, aluzji, istotnych niuansów, rozproszonych ech, które dopiero zebrane na jednej ścieżce stają się głosem – przekazem artysty.
Zwróćcie uwagę zwłaszcza na „Ponowne czytanie Barthes’a i Nabokova”, w którym autorka słowa tytułu wciela w czyn i ukazuje proces porzucania modnego, ekscytującego i rewolucyjnego Barthesa na rzecz staroświeckiego wujaszka z Rosji.
Dalej też jest interesująco. „Uwagi o Bellissimie Viscontiego” to majstersztyk krytyki filmowej. „Dziesięć notatek z weekendu oscarowego” to piękna perwersyjna narracja z ciekłokrystalicznego serca świata. „Mówienie językami” – brawurowa analiza fenomenu Obamy, w której punktem wyjściowym do snucia przeciekawych rozważań są lapsusy językowe najnowszego prezydenta USA. „Sztuczki warsztatowe” – wizytą w laboratorium pisarskim samej Zadie Smith, wglądem do tej z szuflad, w której przechowuje wszystkie swoje myki, patenty i środki pobudzające wenę.
Ale… No właśnie. Nie chcę wyjść na niewdzięcznika i malkontenta. Lecz, wyznać muszę, że tak po dwieście którejś stronie coś mnie naszło. Zjawiły się wątpliwości – te owsiki w mózgu. Złapałem się na tym, że odrywam się od tego co pisze Smith i już tylko chłonę jak to robi. Jednak i to z czasem mi się opatrzyło i zostało miałkie uczucie przyjemności. Właśnie, właśnie! Tu jest za przyjemnie. Przyjemnie, bezpiecznie, na poziomie. To jak przyjęcie u ulubionej cioci. Niby jest „pysznie” – niby uczestniczysz w przyjemnym wspólnym doświadczeniu, ale po kilku godzinach marzysz już wyłącznie o jednym: dodać gościom pigułkę lub dwie do słodkiego kompotu. Niech zaczną brykać, transgresować na twoich oczach i robić rzeczy, których będą się wstydzili jeszcze miesiąc po. W „Jak zmieniałam zdanie” brakuje kolców jadowych, nokautujących wyznań i, co tu dużo gadać, ryzyka. W pewnym momencie forma i dbałość o formę zasysa wszystko. Nie ma fałszywej nuty, Smith za każdym razem trafia w odpowiedni klawisz. Moja wewnętrzna menda ripostuje: popsuj coś, Zadie. Poświęć elegancką puentę na rzecz niekonwencjonalnej osobistej konfesji, wymień stylistyczne stiuki na porządne stuknięcie w czaszkę swojego odbiorcy. Daj mi obrazoburczą ideę, od której zapali się mój świat. Daj mi klapsa, niech poczuję, że i Ty lubisz igrać.
Nic z tego. „Jak zmieniałam zdanie” Zadie Smith to zbiór pierwszorzędnych, świetnie napisanych i zaprojektowanych esejów. Nic więcej.
wyglada na to, że nalezy żałowac, że nie mozna kupic połowy ksiazki – jak połówki chleba ;)