Na odtrutkę po kalorycznych prozach, zadałem sobie rzecz naukową i oschłą w ekspresji. Po karnawale należy się kilka dni postu. Każdemu zalecam taką metodę. Nie wiem jak wy, ale ja posiadam określony poziom absorpcji fikcji, po przekroczeniu którego wyje mi w mózgu alarm i trawi mnie ognista zgaga. Potrzebuję wówczas serum w postaci historii prawdziwych, które traktują o ludziach z krwi i kości, a nie z puchu, i w których wybuchają autentyczne wojny, epidemie i miłości. Więc jak tylko poczułem, że beletrystyka rośnie mi w gardle, natychmiast powędrowałem w okolice regału z literaturą faktu.
W pierwszym akapicie napisałem, że książka, którą przeczytałem jest „oschła w ekspresji”. W drugim chcę to stwierdzenie uzupełnić i rozwinąć – „ale na czytelniku robi miażdżące wrażenie”. Nicolas Werth nie stosuje po temu artystycznych haczyków i kruczków, nie buduje wieloczłonowych efektownych zdań i nie eksponuje swojej osoby. Nic w tym guście. Werth unika pokusy odgrywania moralisty, który wymienia, piętnuje i karze. Autor podaje liczby i cytuje dokumenty. Między nimi umieszcza swoje stonowane komentarze i interpretacje. I to wystarczy by w trakcie lektury dreszcz przeszedł po plecach.
Wydawać by się mogło, że o stalinowskim systemie opresji powiedziano i napisano już wiele, jeśli nie wszystko. Że po wstrząsających relacjach Sołżenicyna, Herlinga-Grudzińskiego, Czapskiego, Eugenii Ginzburg i Szałamowa, które w najdrobniejszych detalach odtwarzały łagrowe interno, nie sposób już do katalogu sowieckiej aberracji dodać kolejnej pozycji. A jednak.
Dowodem na to jest książka Nicolasa Wertha „Wyspa kanibali”. Który to tytuły należy przyjmować dosłownie, gdyż nie stanowi on ani próby zjednania sobie uwagi odbiorcy makabrą, ani też ukłonu w stronę popkultury. „Wyspa kanibali” to historia wyspy kanibali. Świetnie udokumentowane studium wynaturzenia człowieka i totalitarnego państwa.
Bo koszmarne wypadki na wyspie Nazino nie wzięły się z niczego, nie były endemicznym wybuchem bestialstwa, ale konsekwencją określonych działań, które misternie rekonstruuje Werth. Nazino to tragiczny finał gigantycznej akcji przesiedleńczej, która miała „oczyścić” sowieckie metropolie, kurorty i ośrodki przemysłowe z „elementów społecznych” zagrażających realizacji projektu powszechnej czerwonej szczęśliwości. Sowieci – podobnie jak naziści – mieli obsesję na punkcie „czystości” swojej populacji i regularnego rugowania z niej tych, którzy do higienicznego ideału nie pasowali. Pojedyncze osoby lub mniejsze grupy likwidowano fizycznie, większe – wysyłano pod przymusem w najbardziej ekstremalne rejony Związku Radzieckiego. Na początku lat trzydziestych minionego wieku kremlowscy jajogłowi przygotowali plan deportacji, która miała objąć 3 miliony ludzi. Jak dobierano tych, którzy mieli zostać na zawsze wydaleni ze swoich domów? Oto kilka przykładów wrogów ludu, przestępców i sabotażystów.
„Mark Pieriewałow, 103 lata, deportowany w transporcie z Piatigorska; nie udało się poznać jego życiorysu ani okoliczności dołączenia do transportu. Niezdolny ustać na nogach. Nie mówi.”
„M. Liwszyc, 62 lata, emeryt, deportowany z Soczi. Od trzydziestu siedmiu lat uczy matematyki. […] Deportowany jako element pasożytniczy.”
„Juwielina Pielefalian, 75 lat, deportowana z Soczi z głuchoniemym synem. Powód: handlarka czerpiąca zyski ze sprzedaży mleka swojej krowy” […] „deportowana z sąsiadem, który mieszkał z nią w jednym pokoju w pokoju komunalnym i został pomyłkowo wzięty za członka rodziny.”
„Jewgienia Markowkina, 18 lat, deportowana z Tuapse ze swoją siedemnastoletnią siostrą oraz dwoma braćmi w wieku 13 i 5 lat, ponieważ jej zmarły w 1931 roku ojciec był niegdyś handlarzem koni. Młodszy chłopczyk zmarł podczas transportu. Jako ze nie wolno było opuszczać pociągu, zwłoki wyrzucono przez okno.”
Za pomocą tych 3 milionów chciano zagospodarować dzikie i niedostępne terytoria Uralu, Dalekiej Północy, Syberii i Kazachstanu. Co na papierze krągło się sumowało i zgadzało z założeniami inżynierii społecznej, w praktyce okazało się chaotycznym i wyniszczającym etapem śmierci. Pierwsi ludzie umierali już w wagonach, kolejni – w obozach przejściowych. Reszcie pisana była beznadziejna walka wpierw o zachowanie godności i życia, a później – już tylko życia. W tej walce uciekali się do wszelkich metod: złodziejstwa, przemocy, oszustwa. W skrajnym przypadku – nawet do kanibalizmu.
Na niewielkiej wyspie Nazino, na rzece Ob, na terytorium Zachodniej Syberii stłoczono kilka tysięcy osób, z którymi nawet sami oprawcy nie wiedzieli co dalej począć. Był to efekt konfrontacji rzeczywistości ze słupkami i propagandą, która dowiodła, że komunistyczne służby i władze nie były nawet w najmniejszej części przygotowane i wyposażone, by sprostać takiemu zadaniu jak dyslokacja ogromnych rzesz ludzi, opieka nad nimi i przystosowanie ich do funkcjonowania w obcych morderczych warunkach. Zesłańców zostawiono w sercu lodowatej tajgi, bez ubrań, opieki medycznej i racji żywnościowych. Ich posiłkiem była garść mąki, którą rozrabiali z wodą z rzeki. Opętani z głodu zaczęli wiązać się w klany kanibali i przeprowadzać selekcje, w ramach których wybierali jednego ze współtowarzyszy do zjedzenia.
Te kilka stron, na których Werth umieścił opisy zwyrodniałych praktyk na Nazino pozostają na długo w pamięci. Ale prawdziwie wyniszczająca konstatacja rodzi się przy epilogu „Wyspy kanibali”, którego pierwsze zdanie brzmi:
„Około 4 tysięcy zesłańców zmarłych lub zaginionych na Nazinie stanowi zaledwie 1 procent wszystkich deportowanych, którzy zginęli lub zaginęli w 1933 roku.”
Pan natychmiast przestanie, panie gospodarzu. Pan mi zagospodarowywujesz budżet (i czasowy, i ten szeleszczący) w stopniu wysoce niepokojącym.
Ale się zrewanżuję: „Numer Jeden” Ludmiły Pietruszewskiej, rok temu przez Świat Książki wydany, rzecz zupełnie inna, ale jeden z wątków jak z Nazina wyjęty.
No i znowu mi się „Wykop” Płatonowa przypomniał.
Za to, niestety, po zapoznaniu się z książką muszę popatrzeć na Gospodarza WIELCE koso. Inna rzecz, że po części samem sobie winien – wszak Znak. Caveat, prawdaż, emptor.
Niemniej jednak nie tylko edytorsko rzecz nie olśniewa (sezon niedopowiedzeń niech nam trwa). Meritum też od usterek nie wolne, począwszy od podstawowej – dla kogo, kurrrrrrrr, ta książka jest? Z jednej strony odsyłacze do dokumentów z archiwum FSB czy RGASPI, z drugiej objaśnienia, co to GUŁag czy OGPU. Autor bardzo lubi cytować siebie, dużo bardziej, niż cokolwiek, co nie jest dokumentem źródłowym, więc poza N. Werthem i materiałami archiwalnymi, w bibliografii (przezornie pominiętej) znalazłoby się ze sześć-siedem nazwisk, może naście tytułów, licząc artykuły. A to nawet na magisterkę ciut słabo.
Nie no, nie kryjmy – nasrał mi facet w moją historyczną czapkę. A to boli.
@ kolega Tetrix
Ależ, kolego, potraktuj rzecz ową jako bodziec do dalszych poszukiwań i trop, a nie encyklopedię. Mnie „Wyspa kanibali” poczesała samą odtworzoną makabrą. Nie przeswietlałem aparatu badawczego i nie zadawałem pytania dla kogo.
Panie, a z tym Znakiem, to już na obsesję zakrawa i akt terroru. Czytam teraz „Wyspę klucz” Szejnert. Będe się lękał napisać recenzji. Ale czy Beevora i Kershawa z tejże oficyny też tak nisko oceniasz? Wszak Znak.
Przy „Wyspie kluczu” przynajmniej tłumaczenia nie mogli położyć, natch. Na Kershawa mam w sumie wywalone, Beevor nawet w oryginale nie zniewala, więc inwestowanie w polskie wersje miałbym za dość oryginalny patent na docieplanie lokum, zatem się nie wypowiem. Nie no, serio – uważasz, że przytomny redaktor puściłby zdanie: „Co bolszewicka kultura polityczna rozumiała przez pojęcie ‚zagrożenia społecznego’?” To jest gwałt na języku.
A jeszcze nie doszliśmy do kwestii ceny, którą Znak za to skromne dziełko woła.
@ kolega Tetrix
Panie, rozbestwili się. Wydają JPII, Davisa, Mikołajka, Misia Paddingtona, Grossa i Krajewskiego. Kesz płynie szerokim korytem. Jeszcze im wpadł noblista Llosa, na którego mają wyłączność. Jeszcze prawa do Miłosza i festiwal Miłosza. Nawet z księżeczki Wojciecha Manna zrobili bestsellera na 130k sprzedanych egzemplarzy. Więc w takiej cieplarni nie chce im się spinać i ważyć każdego zdania. Taką mam teorię.
Twoja teoria o ich praktykach jest o pięć wyrazów (licząc spójnik) zbyt długa, moim zdaniem. „Nie chce im się”, i kropka.
I może już poprzestanę, zanim wyjdę na ostatniego monomaniaka.