Mija właśnie rok odkąd po raz pierwszy w życiu kliknąłem na panelu ikonkę „opublikuj” – i z mrowiącym podnieceniem zastygłem w oczekiwaniu na efekty. Niesamowita sprawa. Wreszcie wyszedłem z pieśnią na ustach do prawdziwych wirtualnych ludzi. Poczułem się kurewsko dobrze, zrywając ze swoim dotychczasowym losem – odwołując misję nieśmiałego petenta, który opukuje pancerne drzwi kolejnych redakcji. Niekiedy spoza warstw metalu dobiegło konkretne „spierdalaj”, o wiele częściej jednak zalegało lekceważące milczenie. Co z kolei wywoływało u mnie frustrację i przekonanie, że moje literki są miałkie i mdłe. Bo gdyby było inaczej – tak sobie to rozbierałem podczas gorzkich samotnych wieczorów – to ktoś z personelu obsługującego otchłań, w którą regularnie słałem czułe maile z sutymi załącznikami, dałby temu wyraz, a nawet i kilka wyrazów uformowanych w pokrzepiający odzew. Niestety, taka odpowiedź nigdy nie nadeszła. Wówczas – po latach jałowych starań – zdecydowałem, że jeśli mam próbować dalej, a chciałem, to muszę wreszcie obrać jakąś szczwaną i niesztampową taktykę. W rezultacie czego zacząłem planować otwarcie własnej działalności blogerskiej, słusznie upatrując w niej jedynej – i, nie oszukujmy się, ostatniej – szansy na zaistnienie jako recenzent i trendsetter wartościowych książek. I tutaj, w kłębach marihuanowego dymu, w ogluszującym huku ostrego numeru ze Wschodniego Wybrzeża, na mobilnej sofie Ektorp Havet, wjeżdża persona najistotniejsza dla reszty mojego jubileuszowego wywodu.
Zwróciłem się bowiem z prośbą o duchową pociechę i techniczną radę do Marcelego Szpaka. A on, ów maleńki frant, ten pokrzepiciel wszystkich chromych, wydymanych i bez fajek, ta kochana istota niezgrabna jak anakolut, nie odmówił. Więcej nawet – zaproponował, żebym przysiadł obok niego na blogerskiej ławeczce i wieszał swoje zdania na portalu Ultramaryna. Wzruszyłem się, byłem wzruszony. Bo już wyjątkowo dawno, jeśli w ogóle, nie zetknęłam się z takim ogromem bezinteresownej miłości i pomocy. Może i nie tak całkowicie bezinteresownej, bo koniec końców ustaliliśmy z Marcelem, że w ramach skromnego rewanżu będę oficjalnie głosił, iż jest najładniejszym chłopcem na Śląsku, ale przecież czymże jest miłe słówko w porównaniu do pól tekstowych, istnych ukraińskich czarnoziemów, które udostępniono mi pod literacką uprawę. Jeszcze tylko miesiąc negocjacji, renegocjacji i negocjacji renegocjacji z Andrzejem vel Stefanem, mroczną ultramarynowską postacią z tamtej strony łącza, z którym dopinałem ostatnie paragrafy mojego luksusowego kontraktu, i już. W maju 2010 dostałem szkielet, obłożyłem go efektowną skórką, na szczycie umieściłem napis Pocztówki z Paranoi OPEN24h, napisałem recenzję Kaldera, poszło. I tak idzie aż do dzisiaj ku mojej wielkiej radości i budującej satysfakcji, że na tym najbardziej przykrym ze światów, pośród wilkołaków, wieprzy i węży znalazła się grupka wrażliwych i empatycznych osób, które nie dość, że nie zajebały wędrowcowi kostura i ostatniej miarki ryżu, to na dodatek jeszcze przyjęły go pod swój dach, mimo że ten był obcy, gruby i spoza węglowej macierzy.
Marcel, jesteś najładniejszym chłopcem na Śląsku.
Pozostałym z ULTRAMARYNY życzę wszystkiego.
Wszystkiego najlepszego!
Marcel do Tap Madl! :)
Viel Jahreszeiten, Gospodarzu. Poprzeczka wisi wysoko, ale dasz radę.
A to o Marcelu – szczyro prowda. Pod każdym względem.
E, nie jesteś znowuż taki gruby.
@ majkols
Popieram i wysyłam sms na Marcela.
@ kolega Tetrix
Wiedziałem, że anakolut przypadnie ci do gustu.
@ Kiziulek Alfa
No to mnie się trafił komplement urodzinowy, że ho, ho. Zima była, byłem grubo ubrany.
Z tej właśnie okazji składam gratulacje dla autora niniejszego blogga recenzenckiego. Jest on interesujący, pisany z pasją i szczerością. Czytam go często. Hamen.
Czy autor pisany ze szczerością to anakolut? Ha!